Nie mów nikomu...
Niech nawet tam trafi mnie pomór,
Ale ja chcę już wrócić do domu!
Do domu, do domu...
Do bloku w blokowisku,
Na dziesiąte piętro, w ścisku,
Ze starą windą, brudnymi korytarzami,
Z nieprzyjemnymi sąsiadami,
Z letnimi zimą kaloryferami - do domu,
Do domu...
Niech już będzie, że ambicji bez,
Niech się śmieją, aż do łez;
Niech znów będzie praca,
Ta, z tych pierwszych -
- Bez perspektyw;
Niech znów wracam autobusem
I tramwajem, kursem
Przez zirytowane tłumy...
Nie mów nikomu...
Wiem, że nie ma już domu.
Kiedy mówię, że chcę wracać,
Rozumiem, że obracam
Tyko szklaną kulę
Wspomnień.
...Ale nie chcę, nie chcę oprzytomnieć!
Podobno
Wstępując na łódź, na barkę
Zachodniego Słońca,
Wśród drgawek tysiąca
Ostatnich, widać matkę, starkę
I ojca, co odszedł już dawno.
Podobno widać... dom,
Ten sam,
Stracony.
Znów przebudziłem się pełen przerażenia. Ból rozerwał powieki uśpione w miriadzie gnostyckich światów i generacji. Raz jeszcze zapragnąłem biec i schować się przed gorgonowym wzrokiem Archontów, spoglądających, jak cerber naziemny - z Góry Annoiki. Dusza moja na imię ma Apollodora, bo Pan Światłości mi ją podarował. Niech te wiersze - opowieści o Bogach zrodzonych ze smutku, będą ostatnim tchnieniem dla Niego wdzięczności...
wtorek, 23 października 2012
poniedziałek, 15 października 2012
Niewygodnie
Ciemne moce
Uwzięły się na noce
W czeluściach strachu
Leżę sam wołając przodków imion
Bezskutecznie
Oni nie przyjdą
Nie przyjdą nigdy
Oni nie znają
Nie znają żadnej łagodności formy
Zalani głazem w płynie
Klęczą
Na skraju ziemi niczyjej
Mi nie pomogą
Bo sami się męczą
Okrutnie
Aby utrzymać choć okruch
Wspomnienia
Śród dusz
Co jeszcze nie weszły do cienia
Leżę sam, na mokrej ziemi
Pełnej gnijących korzeni
Leżę tam, gdzie gwiazdy
W obłoku miasta
Wyblakły jak każdy
Kto pragnął się przebić nim zgasła
Lampa na wielkim murze
Z cierniowej stali
Leżę sam
Na wznak, jak umarli
Wszystko już mam
Gotowe
Niech w końcu zgaśnie światło
Wszystko gotowe
Uwzięły się na noce
W czeluściach strachu
Leżę sam wołając przodków imion
Bezskutecznie
Oni nie przyjdą
Nie przyjdą nigdy
Oni nie znają
Nie znają żadnej łagodności formy
Zalani głazem w płynie
Klęczą
Na skraju ziemi niczyjej
Mi nie pomogą
Bo sami się męczą
Okrutnie
Aby utrzymać choć okruch
Wspomnienia
Śród dusz
Co jeszcze nie weszły do cienia
Leżę sam, na mokrej ziemi
Pełnej gnijących korzeni
Leżę tam, gdzie gwiazdy
W obłoku miasta
Wyblakły jak każdy
Kto pragnął się przebić nim zgasła
Lampa na wielkim murze
Z cierniowej stali
Leżę sam
Na wznak, jak umarli
Wszystko już mam
Gotowe
Niech w końcu zgaśnie światło
Wszystko gotowe
Badyl wróżebny
Przychodzę tam sam,
[dlatego, że nie mam już nikogo? dlatego, że sekrety chowam...]
Przychodzę tam sam,
Żeby oglądać ciągle jeden widok:
Tak, jak ja, bez życia,
Jako ja - u wrót nicości.
By tam dotrzeć, piękny świat
W pigułce trzeba zmierzyć:
Z drogą wziąć rozbrat,
Podeptać górę śmieci...
By móc spojrzeć w dół, ku wodzie,
Trzeba zejść po szlamiastej półskarpie,
Pełnej pokrzywy, jak w ogrodzie
Niechętnych panien, co zwą się Harpie.
Nim mnie rozerwą parzącą plwociną,
Nadzieję mam zdążyć, chwytając się...
Jest!
Ostatni ratunku... badyl.
[rozglądam się, sprawdzam, ile tym razem pożałuję, jak wiele ubyło, jak bardzo wspomnienie zyskuje...]
Jest
Jak kaduceusz - bez wady
Ożywienia, bez dążenia.
Ponad nim Niebo, nieobecne w jego myśli,
Bladobiałe, osuwa się pod okiem - puste,
Nieciekawe... nic tam nie ma?
Otula go krzewów przerośniętych czereda.
Patrząc na nie,
Gdyby żył, myślałby: życie, to bieda.
Wrzesień już późny;
Wszystko pochyla się, kłania przebrzmiałym nadmiarem
Pod własnym ciężarem
Upada.
Gdzieś, sponad trzcin, pragnąc,
Spóźniona wyrasta macka powoju.
Zamarłej tyczce przydaje stroju
Pasożytniczą mimowolą.
[zimno się robi, zaraz ciemności utopią słoneczne skry w niepokoju pierwocin, w ofierze dla czasów sprzed pierwszej pochodni...]
Niczym kołyska, unosi się nad ziemią,
Śród parujących echem wydalonej wody
Kij obumarły, jak zombie w jemioł
Stroju - jemu już bez szkody.
Czerwone.
Czerwone falują konania,
Nad bagniskiem złotym
Midasowego posłania.
A jeśli spojrzeć nagle wzniesionym wzrokiem,
Znów biel uderza, nie potrzebując okien,
Lecz zaraz poznać dozwala:
Ostatnia światłości dnia fala
Różowo się kładzie
Ponad ustałym stawem, jak na pokładzie...
[ten okręt, którym płynie, zatoczy wielki krąg, lecz kiedy wróci, wszystko, co pamiętało, zginie...]
Może i powój chciałby
W tych luster różanych kąpieli
Uczynić makeup sobie, jak chcieli
Inni, przed nim, co roku, co dnia,
Aż po zimę...
Może,
Lecz ścieżka
Zaraz przygaśnie, bo zorze
Już płyną do innego stawu,
Tam, gdzie lato jest w pełnym kolorze.
Zostanie badyl, wyliniały... ale wróżebny!
[do wiosny... a jak długo ja?]
[dlatego, że nie mam już nikogo? dlatego, że sekrety chowam...]
Przychodzę tam sam,
Żeby oglądać ciągle jeden widok:
Tak, jak ja, bez życia,
Jako ja - u wrót nicości.
By tam dotrzeć, piękny świat
W pigułce trzeba zmierzyć:
Z drogą wziąć rozbrat,
Podeptać górę śmieci...
By móc spojrzeć w dół, ku wodzie,
Trzeba zejść po szlamiastej półskarpie,
Pełnej pokrzywy, jak w ogrodzie
Niechętnych panien, co zwą się Harpie.
Nim mnie rozerwą parzącą plwociną,
Nadzieję mam zdążyć, chwytając się...
Jest!
Ostatni ratunku... badyl.
[rozglądam się, sprawdzam, ile tym razem pożałuję, jak wiele ubyło, jak bardzo wspomnienie zyskuje...]
Jest
Jak kaduceusz - bez wady
Ożywienia, bez dążenia.
Ponad nim Niebo, nieobecne w jego myśli,
Bladobiałe, osuwa się pod okiem - puste,
Nieciekawe... nic tam nie ma?
Otula go krzewów przerośniętych czereda.
Patrząc na nie,
Gdyby żył, myślałby: życie, to bieda.
Wrzesień już późny;
Wszystko pochyla się, kłania przebrzmiałym nadmiarem
Pod własnym ciężarem
Upada.
Gdzieś, sponad trzcin, pragnąc,
Spóźniona wyrasta macka powoju.
Zamarłej tyczce przydaje stroju
Pasożytniczą mimowolą.
[zimno się robi, zaraz ciemności utopią słoneczne skry w niepokoju pierwocin, w ofierze dla czasów sprzed pierwszej pochodni...]
Niczym kołyska, unosi się nad ziemią,
Śród parujących echem wydalonej wody
Kij obumarły, jak zombie w jemioł
Stroju - jemu już bez szkody.
Czerwone.
Czerwone falują konania,
Nad bagniskiem złotym
Midasowego posłania.
A jeśli spojrzeć nagle wzniesionym wzrokiem,
Znów biel uderza, nie potrzebując okien,
Lecz zaraz poznać dozwala:
Ostatnia światłości dnia fala
Różowo się kładzie
Ponad ustałym stawem, jak na pokładzie...
[ten okręt, którym płynie, zatoczy wielki krąg, lecz kiedy wróci, wszystko, co pamiętało, zginie...]
Może i powój chciałby
W tych luster różanych kąpieli
Uczynić makeup sobie, jak chcieli
Inni, przed nim, co roku, co dnia,
Aż po zimę...
Może,
Lecz ścieżka
Zaraz przygaśnie, bo zorze
Już płyną do innego stawu,
Tam, gdzie lato jest w pełnym kolorze.
Zostanie badyl, wyliniały... ale wróżebny!
[do wiosny... a jak długo ja?]
Etykiety:
badyl,
przemijanie,
staw,
wróżba
Lokalizacja:
Poznań, Polska
czwartek, 4 października 2012
Pod powiekami
Pismo automatyczne.
Rozsypane wątki, niezebrane chwile...
Wszystko zmęczone, bez lirycznej
Gali... jak... byle...
Zamiast wielkich,
Szare.
Zamiast pięknych,
Stare
Cichce - ciemności ołtarz za bramą
Wiecznego nieotwarcia.
Pod nią dusze wszystkie skamlą,
Błagając o odarcie
Z resztek czucia;
Pod nią proch z rozpadłych kości
U tronu Ereszkigal,
Która spaliła jaźń.
Tak wygląda zmęczenie...
I natręctwo, i ... już dnieje; trzeba zamykać.
[chowają się zmroki, uciekają uroki, po kątach gdzieś przepadają strzygi, aby ustąpić miejsca deszczowemu porankowi i pocałunkom śmierci... w biurze]
Rozsypane wątki, niezebrane chwile...
Wszystko zmęczone, bez lirycznej
Gali... jak... byle...
Zamiast wielkich,
Szare.
Zamiast pięknych,
Stare
Cichce - ciemności ołtarz za bramą
Wiecznego nieotwarcia.
Pod nią dusze wszystkie skamlą,
Błagając o odarcie
Z resztek czucia;
Pod nią proch z rozpadłych kości
U tronu Ereszkigal,
Która spaliła jaźń.
Tak wygląda zmęczenie...
I natręctwo, i ... już dnieje; trzeba zamykać.
[chowają się zmroki, uciekają uroki, po kątach gdzieś przepadają strzygi, aby ustąpić miejsca deszczowemu porankowi i pocałunkom śmierci... w biurze]
Subskrybuj:
Posty (Atom)